Być może jeszcze tego nie wiecie, ale razem z grupą blogerów zdecydowaliśmy się na stworzenie własnego, bardzo osobistego i subiektywnego rankingu filmów świetnych, kultowych (a przynajmniej nazywanych w ten sposób w zbiorczej opinii), które jednak w naszych odczuciach okazały się mdłe, nieciekawe, bez wyrazu, zwyczajnie nijakie, a już tym bardziej niezasługujące na powszechnie przyjęte miano legendarnego kina. W moim zestawieniu znajdą się również nowsze projekty, przy czym starszych tytułów też nie zabraknie. Myślę, że pomysł ten jest pewnego rodzaju ewenementem, ponieważ ciężko polemizuje się z klasyką, kłopotliwie kalkuluje się klęski. Do dzieła!
1. "Absolwent", reż. Mike Nichols
Coby była jasność, przepadam za Dustinem Hoffmanem, a film ma swoje momenty. Nichols mówi o kwestiach bieżących, aktualnych, bo przecież niejeden młody człowiek w pewnym etapie życia uświadamia sobie, iż nie wszystko, co się z nim dzieje, potrafi nazwać, zdefiniować, bezproblemowo określić. Mało tego, dowiaduje się, że codzienność i dorosłość to nie fantasmagoria, zaś rozeznanie we własnych emocjach przychodzi z czasem. Utwory duetu Simon&Garfunkel często nucę pod prysznicem, dopasowując piosenkę do danej sceny lub sytuacji. Niestety, na ekranie panuje chaos i akurat nie ma w nim metody. "Absolwent" jest nierówny i pozytywne wrażenia szybko zostają wyparte przez te złe. Tematyka z pomysłem mogła kiedyś szokować, ale dziś staje się wtórna.
2. "Charlie i fabryka czekolady", reż. Tim Burton
Często nie rozumiem szalonych wizji Burtona. Wciąć zdumiewa nowymi przedsięwzięciami, nie przestaje być także aktywnym twórcą. "Sok z żuka" wielbię, przy "Dużej rybie" się roztkliwiam, "Ed Wooda" wspominam z sentymentem. Wprawdzie nie umiem docenić marnie napisanej historii o ubogim chłopcu trafiającym do słodkiej wytwórni Willy'ego Wonki, niemniej zazdroszczę mu nietuzinkowego spojrzenia na sprawy doczesne. Tak się składa, że ilość bezzasadnej magii i absurdalnych zjawisk przytłacza, dusi, ale mimo to skrycie puszczam do niego oko: za inwencję, za wkład, za charyzmę, za wytrwałość.
3. "Das Boot", reż. Wolfgang Peterson
Człowiek w zamknięciu, wegetujący w obliczu działania potężnego żywiołu, to problematyka, która frapuje mnie od dawien dawna. W dodatku gustuję w kinematografii wojennej. Dobrze lub poprawnie zrealizowana, potrafi wywrzeć kolosalny wpływ. Dlaczego? Bo prawdziwie, bo dobitnie. Powodów jest wiele, aczkolwiek ja nie znajduję żadnego godnego przytoczenia, jeżeli dyskusja zaczyna dotyczyć "Okrętu". Zgadza się, warunki do spełnienia miał niecodzienne. Na tamten okres - nie przekonałam się. Po seansie zostało tylko wypalenie, znużenie.
4. "Drive", reż. Nicolas Winding Refn
Muszę baczyć na słowa, by uniknąć gniewu Emilki, ponieważ "Drive" jest lichy. I choć porządny, intrygujący wstęp rokował (Kavinsky, kłaniam się nisko), tak ogromny zawód oraz spadek formy nastąpił chwilę później. Wynika to prawdopodobnie z próby naśladowania oryginalności, szukania innowacyjności. Z przykrością stwierdzam, że eksperyment się nie powiódł, oj nie. Pogoń z bronią, pisk opon, nonsensowne pościgi. Prędkości i adrenalinie brak wyczucia. Nieustępliwość w stosowaniu tanich efektów przyczyniła się do spłycenia warstwy fabularnej, zbagatelizowania bohaterów, a przecież zasłużyli oni na nieco więcej uwagi.
5. "Wilk z Wall Street", reż. Martin Scorsese
Nie należy się tym chwalić, ale powinnam przyznać, że nie znam dorobku Martina Scorsese. Przeprawa przez jego filmografię nie będzie uciechą. Zanim znów dam mu szansę, minie sporo czasu. Cóż się mogło takiego wydarzyć, pomyślicie. Niewiele, rzucę niechętnie. Trzygodzinna obserwacja prymitywnych zabaw pracowników korporacji skrajnie mnie wyczerpała. Co powiem w sprawie Belforta? Wypadałoby nim potrząsnąć. Bezrozumny, bezmózgi, irytujący charakter. Warto ukazywać realia bez idealizowania, to się artystom, naturalnie, udało. Sfilmowanie paru lat śmiesznej egzystencji byłego maklera giełdowego, choćby ujęte z największym rozmachem w towarzystwie najlepszych intencji, w mojej skromnej ocenie nie miało większego celu.
6. "Wstyd", reż. Steve McQueen
Koncept byłby godny uwagi, naprawdę. Przekraczanie barier, przełamywanie tabu przy użyciu kamery jest arcyważne. Tymczasem sama idea nie wystarczy, bo nie formułuje całości. Ja nie podzielam entuzjazmu dla osoby Michaela Fassbendera (wyjątek - we "Franku" przywdziewa maskę i da się go znieść, ale o tym kiedy indziej). Jak do tej pory, jeszcze nie oczarował, a wyłącznie rozdrażnił. "Wstyd" nie boi się epatować seksem, boleścią i spleenem, ale robi to niesamodzielnie, nie proponuje niczego od siebie. Tutaj niedomówienia są skutkiem niedopracowania.
"Das Boot" nie widziałam i raczej się nie skuszę, natomiast z całej reszty podobało mi się wszystko oprócz "Wilka z Wall Street" - zmarnowane 3h z życia, bardzo słaby film :c
OdpowiedzUsuń