czwartek, 27 listopada 2014

11. Sensacją karmiony

Koncepcja wprowadzenia niebezpiecznego oraz tajemniczego bohatera do scenariusza zazwyczaj jest słuszna, korzystna. We współczesnym świecie popkultury odnotowuje się tendencje do wyodrębniania tych czarnych charakterów wzbudzających dreszcze i ogromne podniecenie zarazem (a mowa o mordercach, psychopatach, socjopatach, emocjonalnie niestabilnych). Dan Gillroy, reżyser, znając potrzeby masowego odbiorcy, kreśli intrygę, kładąc największy nacisk na unaocznienie trudów jednostki, która w pamięci, słowo daje, pozostanie na długi czas. Proponuję zapiąć pasy, bowiem tytułowy wolny strzelec zabiera na szybką, ryzykowną przejażdżkę po ciemnych, mrocznych ulicach Los Angeles, zatrzymując się po drodze i wskazując palcem na to, co przerażające, straszne, niekiedy niemoralne. 


Lou Bloom zabiega o marzenia. Egzystuje w cieniu ludzi sukcesu, wiążąc nadzieję na lepszą przyszłość. Szuka stałej pracy, lecz drobne przewinienia, których się dopuszcza, są powodem nieustających odmów ze strony zwierzchników. Wykluczony odludek zaczyna dojrzewać do podjęcia samodzielnego kroku. Ruchem tym jest rozpoczęcie działalności freelancerskiej. Dokonuje zakupu prowizorycznej kamery, by wkrótce stała się ona narzędziem dokumentacji losowych wypadków oraz nagłych tragedii. Nie cofnie się przed niczym, chcąc w porę dotrzeć na miejsce zdarzenia i sfilmować godny sprzedania materiał. Należałoby zadać sobie pytanie, czy kronikarz świadczy profesjonalne usługi wziętej stacji telewizyjnej, otrzymując tym samym sprawiedliwe wynagrodzenie, czy tylko wzbogaca się kosztem codziennych katastrof i nieszczęść? A co szczególnie ciekawi, czy to dostarcza przyjemności, ujawniając jego szaleńcze pobudki?

Jake Gyllenhaal to najjaśniejszy element filmu, zasadniczo nie partneruje mu żadna inna postać. Tworzy wokół siebie przestrzeń, napędzając akcję, która, w zestawieniu z nieco teatralnym charakterem dzieła, daje uderzający efekt. A nieprzypadkowo o tym wspominam. Wiele gestów, ruchów, ponurych spojrzeń, a także pewnego rodzaju alienacja złodziejaszka, nadaje produkcji formę monodramu, spektaklu jednego aktora. Gyllenhaal spełnia wszystkie potrzebne wymogi. Portretuje człowieka w procesie przemiany. Człowieka szukającego metod, by wznieść się na wyżyny, zasmakować sukcesu, być widocznym i namacalnym. Dopiero zyski zmieniają świat mężczyzny, ale czy na lepsze? Apetyt rośnie w miarę jedzenia. A przecież im więcej się dostaje, tym trudniej powiedzieć stop. 

Ujęcie miasta po zmierzchu okazało się zabiegiem całkowicie akuratnym. Ciemność demaskuje oblicze Blooma, wiedzie go przez czyny i niewłaściwe decyzje, uderza zatrważającym klimatem. To pod osłoną nocy pojawia się strach i obawa przed tym, co może się dziać. 


W rzeczy samej, "Wolnego strzelca" ogląda się z zapartym tchem, a to tylko i wyłącznie za sprawą naszego śmiałka. Tak niejednoznaczny i nieprzewidywalny, z obłędem wymalowanym na twarzy, kusi do złego. Jeżeli moje oczekiwania ograniczałyby się do dobrze skrojonego protagonisty, nie poddawałabym w wątpliwość to, że mam do czynienia z dziełem kompletnym. Tak jednak nie powiem. Kasandryczny obrazek pełen eskapad to jedno, rozmyta obecność wątków pobocznych - drugie. 

wtorek, 11 listopada 2014

10. Czechowickie Prezentacje Filmowe

Miejscem, w którym czuję się jak w domu, jest kameralne, lecz przy tym niesłychanie przytulne kino studyjne "Świt" w Czechowicach-Dziedzicach. Dumnie obserwuję postęp działalności tej placówki wraz z każdym jej ruchem. Staram się także na bieżąco śledzić wszelkie uskuteczniane przeglądy filmowe, ażeby móc na nich, w istocie, zagościć. Programy festiwalowe są zawsze ambitne i rozmaite, a przygotowywane konkursy stanowią sympatyczny, miły dodatek. Wrzesień upłynął mi pod znakiem Czechowickich Prezentacji Filmowych, najstarszej cyklicznej imprezy kulturalnej organizowanej od 1992 roku. 

C'est la vie
Boyhood



Tegoroczna edycja ruszyła z impetem, rozpoczęła się gorącą premierą "Boyhooda", rezultatu wieloletnich starań zarejestrowania powszedniości przeciętnej mieszczańskiej rodziny, w której wysunięty na pierwszy plan zostaje chłopiec o imieniu Mason. To właśnie z nim widz dorasta, doświadcza tych lepszych oraz gorszych chwil, a co najistotniejsze, trzyma za niego mocno kciuki w każdej podejmowanej decyzji. Poznajemy również jego zagubioną Mamę wmanewrowaną w nieudane związki; swawolnego Ojca, niespełnionego muzyka oraz Samanthę, starszą siostrę. Jest to prosta historia, ale przyznać trzeba, Linklater ma dobre oko. Dba o detale, szczegóły, a dom staje się osią głównych wydarzeń. Film głosi pochwałę i celebrację życia. Reżyser zachęca do cieszenia się drobnostkami, namawia do odważnego stawiania czoła problemom, lecz nie sili się na pozory. Prawdziwość, próby utożsamienia się z postaciami, możliwość odnalezienia się w podobnych sytuacjach, to jest właśnie u Czarodzieja zniewalające. 

Charaktery dziwactwem podszyte 
Frank



Rzecz dzieje się w Wielkiej Brytanii. Młody mężczyzna u progu dorosłości przechodzi kryzys. Ma pracę niepokrywającą się z zainteresowaniami. Najbardziej w świecie kocha muzykę, harmonię, dźwięki, sam też komponuje, lecz nie odnosi na tym polu nawet minimalnych sukcesów. Gdy spotyka tytułowego bohatera na co dzień noszącego wielką kartonowa głowę zakrywającą twarz, a ponadto resztę ekstrawaganckiej ekipy rockowego zespołu, następuje punkt zwrotny w jego nużącej egzystencji. Szukając najbardziej znamiennego słowa opisującego "Franka", bez wahania wybrałabym "oryginalność". Dlaczego? Z powodu kuriozalnej, cudacznej oprawy, idealnie zbalansowanej, zachowującej równowagę pomiędzy artystycznym wariactwem a melancholią. Pełna groteski opowieść magnetyzuje, zaś Lenny Abrahamson świadomie operuje kiczem, wprawiając częstokroć w trudny do wytłumaczenia stan transu. 

Żądze uśpione 
Mój kuzyn Zoran


Paolo walczy z nałogiem alkoholowym, wszystkie jego dni są szare, monotonne, przepełnione pustką i samotnością. Nostalgiczny bieg czasu przerywa pojawienie się krewnego, którym zmuszony będzie się zaopiekować, zająć. O tym stara się mówić "Mój kuzyn Zoran". Podczas seansu zerkałam miliard razy na tarczę zegarka, próbując w ciemności odczytać godzinę, licząc zarazem w duchu na szybki i w miarę bezbolesny koniec. Kiedy wreszcie moje oczy spostrzegły napisy końcowe, westchnęłam z ulgą. Autor włoskiej produkcji, Matteo Oleotto, szalenie ambicjonalnie potraktował swój projekt. Próbował skonstruować inteligentną komedię, odnoszę wrażenie. Taką, która rozbawi i pozostawi z przystępnym, ale wynikającym z treści morałem. Na poziomie fabularnym brakuje zachwytu, realizacja pozostawia wiele do życzenia, a o aktorstwie nawet nie warto wspominać. Nie polecam go nikomu, chyba że do obiadu. 

Wniosek taki: festiwale służą kinomanom. Mniejsze, większe - bez znaczenia. Wynieść można z nich sporo, zapoznać się z niejednolitym, czasem nietradycyjnym repertuarem także. 

czwartek, 23 października 2014

9. Młodzi kontra Świat (Festiwal Kamera Akcja, cz. II)

"We Are the Best!" absolutnym wygranym Festiwalu Kamera Akcja. Bądź co bądź, tegoroczna edycja podpowiadała zainteresowanie się alternatywami, toteż większość seansów umknęła mojej uwadze. Pojawiłam się na zaledwie trzech projekcjach (może aż trzech, gdyż fakt faktem, wszystkie trzymały wysoki poziom), lecz w największym stopniu porwał i zauroczył najnowszy Moodysson. Niech prostym, a zarazem treściwym argumentem będzie następująca myśl: nie potrafię sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek wcześniej wyszłam z kina w tak wyśmienitym, wybornym nastroju. 


Jestem fanką nieskomplikowanych historii. Ta akurat koncentruje się na trzech dorastających dziewczynkach, Klarze, Bobo i Hedvig. Ekstrawaganckie w wyglądzie, ubiorze, zachowaniu, tworzą zamkniętą, hermetyczną grupę autsajderek, których okres dziecięcy przypadł na lata 80 XX wieku. Aby pokazać swoją odmienność, wykorzystując doskonale świadomość tego, że punk is not dead, zakładają zespół muzyczny i nawet brak predyspozycji nie stoi na przeszkodzie do spełniania ich skrytych, cichych marzeń. Bronią się przed pospolitością, dzielą wzloty i upadki, poznają się bliżej ze światem. 


Rozkwit przyjaźni, tej niepozowanej, autentycznej, uwznioślonej wzorcami oraz ideałami, śledzi się z rozrzewnieniem. Pewne okoliczności i sytuacje, w których znalazły się bohaterki, są także wycinkami z przeszłości odbiorcy. Zabierają w sentymentalną podróż po miejscach nam bliskich, budząc wspomnienia. 

Istotnym czynnikiem odpowiadającym za jakość obrazu jest poczucie humoru. Błyskotliwe dialogi znakomicie brzmią. Bystrość nastolatek, komentowanie wszystkiego, co je otacza w sposób lekki, kąśliwy, z domieszką ironii, dodaje właściwego smaczku. Tempo akcji ani na moment nie ustaje, każde zdarzenie napędza to nadchodzące, co dowodzi zachowaniu płynności i konsekwencji w fabule. Reżyser ma wyczucie chwili, można rzec. Poświęca debiutującym aktorkom uwagę, wydobywa z nich naturalność. Grają one przekonująco i miarodajnie. Czegóż trzeba więcej?


Profesjonalizmu i oryginalności uczmy się od Moodyssona. Szwedzkiemu twórcy nie wyczerpuje się zapas pomysłów, wciąż świetnych, nowatorskich. W porównaniu z "Fucking Amal" czy "Lilją 4-ever", "We Are the Best!" jawi się jako szalenie optymistycznie rozpoznany i przedstawiony problem dorastania. Króluje żart, króluje dystans. To są zupełnie nowe wrażenia, których nie pomyślałabym, by próbować łączyć z reżyserem kojarzonym z posępniejszymi, mniej wesołymi przedsięwzięciami. 

piątek, 17 października 2014

8. Wokół kina (Festiwal Kamera Akcja, cz.I)

Nastał czas podsumowań. Pobyt na Festiwalu Kamera Akcja w Łodzi dobiegł końca. Pora zreferować zdarzenia, przybliżyć atmosferę miejsca, niewykluczone też, że zachęcić do wglądu w strukturę, pracę czy funkcjonowanie tak rozwojowej, sukcesywnie usprawnianej imprezy. Pierwsza część relacji dotyczyć będzie okołofilmowych inicjatyw, które w sposób zupełnie nieoczekiwany zawładnęły moim harmonogramem. 

Fast Dates


Kuba Mikurda, Błażej Hrapkowicz, Anna Bielak, Kuba Armata, Joanna Jakubik, Marcin Adamczak, Kaja Klimek
W sobotni poranek dostąpiłam zaszczytu poznania ludzi z branży (dziennikarzy, producentów, krytyków filmowych). Koncept przeprowadzenia cyklu rozmów z profesjonalistami od samego początku sprawiał wrażenie precyzyjnie zaplanowanego. W efekcie zgromadził wcale niemałe grono rozpłomienionych blogerów-amatorów. Piętnaście minut dyskusji, żartów oraz pytań przypadających na konkretnego gościa minęło błyskawicznie, a forma randek, niezwykle zmyślna, świeża, przypadła mi do gustu.

"Międzynarodowy sukces Idy. Case Study"

Ewa Puszczyńska, Magdalena Malisz, Wenancjusz Szuster, Ewa Stusińska
Warsztatom poświęconym "Idzie" czegoś zabrakło, bez dwóch zdań. Choć nie zamierzam polemizować z członem merytorycznym spotkania, tak muszę dodać, że spodziewałam się nieco innej realizacji tematu. Nie otrzymałam odpowiedzi na nurtujące pytanie o powodzenie dzieła filmowego w kontekście nagradzanej produkcji Pawlikowskiego. Jednak pokazywanie i wydobywanie różnic, a także treści z ogólnoświatowych plakatów, zwiastunów, przykuwało wzrok. 

"Krytyk w markecie"

Joanna Tereszczuk, Joanna Łapińska, Michał Pabiś-Orzeszyna, Kuba Armata, Anna Bielak
Na panel ten udałam się spontanicznie, z potrzeby zrozumienia zasad aktywności rynkowej. Nie znam praw marketu, aczkolwiek tocząca się debata dała podstawową wiedzę, którą zapewne spróbuję poszerzyć. Obszar rozważań skupił dwa kręgi: recenzentów i dystrybutorów. W trakcie wymiany zdań zorientowałam się w wielowymiarowości całej machiny. Jeśli o mnie chodzi, mogłabym tak trwać znacznie dłużej. 

"Jak zrobić wywiad z Justinem T.?"

Mariola Wiktor
W niedzielę trzeba było wracać. Idealnym pożegnaniem poprzedzającym zlot blogerów okazały się warsztaty ubarwione przyjemnymi historiami, anegdotami, opowieściami traktującymi o prawdzie tej konkretnej specjalizacji dziennikarstwa. Rezolutność Marioli Wiktor fascynuje, podobnie jak jej dążenie do osiągnięcia celu w prowadzeniu konwersacji ze znanymi osobistościami. Najwidoczniej zadawania właściwych pytań nauczymy się głównie dzięki praktyce oraz umiejętnościom obserwowania i badania reakcji drugiego człowieka. 
Fot. Marta Strzelczyk / Alone Photography

sobota, 4 października 2014

7. Hej, przygodo!

Mej miłości do kina, jak dotąd, nie udało się wyrazić udziałem w festiwalu filmowym, którego zasięg, większy oraz bardziej natężony, integrowałby całkiem pokaźną liczbę gorliwych pasjonatów-uczestników. Możliwość otrzymania akredytacji zrodziła zainteresowanie, z kolei sam moment przyznania jej objawił zafascynowanie. Trwa ono do dziś, procentując napisaniem tej publikacji, a raczej zapowiedzi imprezy, na którą nie potrafię się doczekać.



Piąta edycja Festiwalu Kamera Akcja w Łodzi rozpocznie się dziewiątego października, więc już niebawem, a zakończy dwunastego października w niedzielę. Uczestnictwo w tak intrygującym wydarzeniu pozwoli nam, silnie prosperującej społeczności blogerów, ponownie się zobaczyć, spędzić owocnie i jakże ambitnie wspólny czas, wypełnić go serią rozmów i pogawędek, uwzględniając przede wszystkim obecność na wielu projekcjach, warsztatach oraz panelach dyskusyjnych.

W urozmaiconej ofercie udostępnionej przez organizatorów trudno o eliminację. Program obejmują sekcje: pokaz otwarcia ("Mommy", reż. Xavier Dolan), pokaz zamknięcia ("Dzikie historie", reż. Damian Szifron), pokazy przedpremierowe ("Lewiatan", reż. Andriej Zwiagincew; "We are the best", reż. Lukas Moodysoon; "Zimowy sen", reż. Nuri Bilge Ceylan). Będzie można pochylić się nad pełną wersją "Nimfomanki" Larsa von Triera, zwrócić uwagę na twórczość reżysera-społecznika, Kena Loacha, w jego dwóch dziełach ("Jestem Joe", jak również widziany i zrecenzowany przeze mnie "Klub Jimmy'ego"). "Ryczący lew. Złota era Hollywood" to przegląd dawnych klasyków wytwórni Metro Goldwyn Mayer. Tymczasem fanom egzotycznych klimatów proponuje się kino kostarykańskie, a dla entuzjastów Stanleya Kubricka mam dobrą wiadomość - przewidywany seans cenionego "Lśnienia" oraz dokumentu zatytułowanego "Room 237". 

Obok warsztatów z twórcami, artystami, dziennikarzami, kierownikami produkcji, młody krytyk nie powinien przechodzić obojętnie. Słowa profesjonalistów wraz z każdą poradą czy nauką mogą okazać się niezwykle budujące, przydatne. Ja mam w planach pojawić się na spotkaniach z: Mariolą Wiktor ("Jak zrobić wywiad z Justinem T.?"), Magdą Malisz i Wenancjuszem Szusterem ("Międzynarodowy sukces Idy. Case Study"). 



Życzyłabym sobie, aby Festiwal Kamera Akcja stał się moją małą tradycją, eventem obowiązkowym. Chcę rokrocznie powracać do tego miasta z jak najlepszymi wspomnieniami. 

czwartek, 18 września 2014

6. #PublicznaSpowiedźBlogerówFilmowych

Być może jeszcze tego nie wiecie, ale razem z grupą blogerów zdecydowaliśmy się na stworzenie własnego, bardzo osobistego i subiektywnego rankingu filmów świetnych, kultowych (a przynajmniej nazywanych w ten sposób w zbiorczej opinii), które jednak w naszych odczuciach okazały się mdłe, nieciekawe, bez wyrazu, zwyczajnie nijakie, a już tym bardziej niezasługujące na powszechnie przyjęte miano legendarnego kina. W moim zestawieniu znajdą się również nowsze projekty, przy czym starszych tytułów też nie zabraknie. Myślę, że pomysł ten jest pewnego rodzaju ewenementem, ponieważ ciężko polemizuje się z klasyką, kłopotliwie kalkuluje się klęski. Do dzieła!

1. "Absolwent", reż. Mike Nichols


Coby była jasność, przepadam za Dustinem Hoffmanem, a film ma swoje momenty. Nichols mówi o kwestiach bieżących, aktualnych, bo przecież niejeden młody człowiek w pewnym etapie życia uświadamia sobie, iż nie wszystko, co się z nim dzieje, potrafi nazwać, zdefiniować, bezproblemowo określić. Mało tego, dowiaduje się, że codzienność i dorosłość to nie fantasmagoria, zaś rozeznanie we własnych emocjach przychodzi z czasem. Utwory duetu Simon&Garfunkel często nucę pod prysznicem, dopasowując piosenkę do danej sceny lub sytuacji. Niestety, na ekranie panuje chaos i akurat nie ma w nim metody. "Absolwent" jest nierówny i pozytywne wrażenia szybko zostają wyparte przez te złe. Tematyka z pomysłem mogła kiedyś szokować, ale dziś staje się wtórna.

2. "Charlie i fabryka czekolady", reż. Tim Burton


Często nie rozumiem szalonych wizji Burtona. Wciąć zdumiewa nowymi przedsięwzięciami, nie przestaje być także aktywnym twórcą. "Sok z żuka" wielbię, przy "Dużej rybie" się roztkliwiam, "Ed Wooda" wspominam z sentymentem. Wprawdzie nie umiem docenić marnie napisanej historii o ubogim chłopcu trafiającym do słodkiej wytwórni Willy'ego Wonki, niemniej zazdroszczę mu nietuzinkowego spojrzenia na sprawy doczesne. Tak się składa, że ilość bezzasadnej magii i absurdalnych zjawisk przytłacza, dusi, ale mimo to skrycie puszczam do niego oko: za inwencję, za wkład, za charyzmę, za wytrwałość.

3. "Das Boot", reż. Wolfgang Peterson


Człowiek w zamknięciu, wegetujący w obliczu działania potężnego żywiołu, to problematyka, która frapuje mnie od dawien dawna. W dodatku gustuję w kinematografii wojennej. Dobrze lub poprawnie zrealizowana, potrafi wywrzeć kolosalny wpływ. Dlaczego? Bo prawdziwie, bo dobitnie. Powodów jest wiele, aczkolwiek ja nie znajduję żadnego godnego przytoczenia, jeżeli dyskusja zaczyna dotyczyć "Okrętu". Zgadza się, warunki do spełnienia miał niecodzienne. Na tamten okres - nie przekonałam się. Po seansie zostało tylko wypalenie, znużenie. 

4. "Drive", reż. Nicolas Winding Refn 


Muszę baczyć na słowa, by uniknąć gniewu Emilki, ponieważ "Drive" jest lichy. I choć porządny, intrygujący wstęp rokował (Kavinsky, kłaniam się nisko), tak ogromny zawód oraz spadek formy nastąpił chwilę później. Wynika to prawdopodobnie z próby naśladowania oryginalności, szukania innowacyjności. Z przykrością stwierdzam, że eksperyment się nie powiódł, oj nie. Pogoń z bronią, pisk opon, nonsensowne pościgi. Prędkości i adrenalinie brak wyczucia. Nieustępliwość w stosowaniu tanich efektów przyczyniła się do spłycenia warstwy fabularnej, zbagatelizowania bohaterów, a przecież zasłużyli oni na nieco więcej uwagi. 

5. "Wilk z Wall Street", reż. Martin Scorsese 


Nie należy się tym chwalić, ale powinnam przyznać, że nie znam dorobku Martina Scorsese. Przeprawa przez jego filmografię nie będzie uciechą. Zanim znów dam mu szansę, minie sporo czasu. Cóż się mogło takiego wydarzyć, pomyślicie. Niewiele, rzucę niechętnie. Trzygodzinna obserwacja prymitywnych zabaw pracowników korporacji skrajnie mnie wyczerpała. Co powiem w sprawie Belforta? Wypadałoby nim potrząsnąć. Bezrozumny, bezmózgi, irytujący charakter. Warto ukazywać realia bez idealizowania, to się artystom, naturalnie, udało. Sfilmowanie paru lat śmiesznej egzystencji byłego maklera giełdowego, choćby ujęte z największym rozmachem w towarzystwie najlepszych intencji, w mojej skromnej ocenie nie miało większego celu. 

6. "Wstyd", reż. Steve McQueen


Koncept byłby godny uwagi, naprawdę. Przekraczanie barier, przełamywanie tabu przy użyciu kamery jest arcyważne. Tymczasem sama idea nie wystarczy, bo nie formułuje całości. Ja nie podzielam entuzjazmu dla osoby Michaela Fassbendera (wyjątek - we "Franku" przywdziewa maskę i da się go znieść, ale o tym kiedy indziej). Jak do tej pory, jeszcze nie oczarował, a wyłącznie rozdrażnił. "Wstyd" nie boi się epatować seksem, boleścią i spleenem, ale robi to niesamodzielnie, nie proponuje niczego od siebie. Tutaj niedomówienia są skutkiem niedopracowania. 

czwartek, 4 września 2014

5. Pierwszy w szeregu, Jimmy Gralton

Proste, skromne przekazy. Brak konieczności doszukiwania się dodatkowych środków, które tłumaczyłyby różnorodne niedociągnięcia i błędy. Ken Loach w swojej najnowszej produkcji "Klub Jimmy'ego" nie usprawiedliwia, nie objaśnia, nie broni, pozwalając widzowi na dowolność bądź mnogość interpretacji. Wyraźnie dystansuje się od filmu, zaś historię opartą na kanwie prawdziwych zdarzeń przedstawia jasno oraz rzeczowo. Pomyślmy jednak, czy poprawna opowieść pozbawiona dozy szaleństwa może olśnić do cna (nawet, gdy ma się do czynienia ze żwawym protagonistą...)?


A jest nim Jimmy Gralton, Irlandczyk, mężczyzna posiadający niezmącone poczucie przynależności oraz prezentujący gruntowny system wierzeń, przeświadczeń. Niegdyś deportowany do Nowego Jorku, wraca w rodzinne strony po dziesięciu latach przebywania na obczyźnie. Zostaje niemalże natychmiastowo wtajemniczony w plany mieszkańców obejmujące odbudowę starego, zapomnianego klubu. Azyl ten pełnił funkcję miejsca spotkań, w którym krzewienie świadomości i niezależności było celem najwyższym. Oddychało się tam pełną piersią, poszerzało horyzonty myślowe, ale przede wszystkim nawiązywało trwałe więzi z resztą jego członków. Pomysł wznowienia ryzykownej działalności rozbudza protest instytucji Kościoła Katolickiego. Jak tu zapanować nad niesnaskami, kiedy przeciwnicy tak zaciekle bronią własnych stanowisk? 

Panorama wsi wraz z jej dorodnym bogactwem w postaci pól, łąk i idyllicznie wyglądających chatek, zachwyca, nasuwa skojarzenie widokówek, w które można się ustawicznie wpatrywać. Przy pomocy dźwięków skocznej, rytmicznej muzyki, poznajemy niewielką cząstkę kultury oraz tradycji tego kraju.


Nasz bohater wykazuje się brawurową odwagą i sprytem. Jest gawędziarzem, wysokiej klasy mówcą, zatem doskonale wie, w jaki sposób rozognić nadzieję wśród lokalnej społeczności, a zwłaszcza w nieustraszonej, dzielnej młodzieży. Dlaczego więc, wbrew zaletom, których wyliczanie może nie mieć końca, brakuje mu blasku? Przydzielenie głównej roli Barry'emu Wardowi okazało się niezbyt słuszną decyzją. Niezależnie od jego aparycji, nakreślił wyłącznie połowiczny charakter swojej kreacji. 

Kto wrażliwszy, wzruszy się. Kto ciekawszy, będzie wyczekiwał momentu rozwiązania akcji. Kto spokojniejszy, doceni wolno rosnące napięcie. Udział w przedpremierowym pokazie "Klubu Jimmy'ego" zawdzięczam dystrybucji Best Film oraz Kinu Pod Baranami. Dziękuję raz jeszcze za przyczynienie się do uświetnienia tego pamiętnego dnia, w którym odbył się II Ogólnopolski Zjazd Blogerów Filmowych. Ufam, że wiele wspólnych projekcji jeszcze przed nami, a ta zapoczątkowała ciekawą przygodę, której mam przyjemność być częścią.

W nas jest siła!

niedziela, 24 sierpnia 2014

4. On tańczy z aniołami


Nagła i niespodziewana wiadomość dotycząca śmierci wybitnego artysty jest ciosem w podbrzusze. Spekulacje na temat jego stanów emocjonalnych są niemniej bolesne. Dlaczego? Zwykle utożsamiamy aktora z postaciami, w które się wcielał, i które budował od podstaw, a nie postrzegamy go jako istoty odrębnej oraz funkcjonującej we własnej rzeczywistości. W nią widz nie ma wglądu. Robin Williams był mistrzem dowcipu, posiadał piękny i rozczulający uśmiech. Można jedynie wzdrygnąć się na myśl o tym, czego doświadczał, pamiętając równocześnie o udzielonych przez niego lekcjach i wartościowych wskazówkach. 

Bądź inspiracją, daj się poznać


John Keating w "Stowarzyszeniu Umarłych Poetów" uwierzył w młode, pełne ambicji umysły chłopców z Akademii Weltona, a w swoich dość niekonwencjonalnych metodach nauczania kierował się hasłem "Carpe Diem". Lubował się w swobodzie twórczej, preferował żywiołowy sposób wyrażania emocji. Cenił odmienność, pragnął udowodnić podopiecznym, iż życie to niezrównana wędrówka prowadząca do absolutu. Doskonale rozumiał ich utrapienia. Flirtował ze sztuką, upajając się wyjątkowością mocy pisanego słowa. Miał do wypełnienia misję. Nie odpowiadała ona filozofii wpisanej w żelazne reguły oświaty, dla której to, co wykracza poza zwyczaje, staje się nieprzyzwoite.

Poświęcenie najczęstszym wyrazem miłości

 

Słyszy się o tym, że poniesione konsekwencje uczą pokory, zaś popełnione błędy dają możliwość udoskonalenia siebie. W tych rozważaniach postawić kropkę nad "i" byłby w stanie Daniel Hillard, figlarny ojciec trójki dzieci. Zmuszony opuścić dom i rodzinę, postanowił znaleźć sposób, dzięki któremu uzasadnił szczerą nadzieję na powrót do bliskich. Wyzbył się wszelakich ograniczeń, z dziwactw uczynił atut. Podkreślił sens zmian determinujących rozwój człowieka. Zachęcił do podejmowania wyzwań. Każdą przeszkodę minimalizował dystansem, umiał jednak stanąć na baczność, gdy sytuacja tego wymagała. Bohater drugiej szansy dowiódł, że w pełni na nią zasłużył.

Dobrze jest wtedy, kiedy śmieją się oczy


"Patch Adams" to mój ukochany film z udziałem Robina Williamsa. Pokrzepiająca kreacja dojrzałego studenta medycyny dociera do mojej wrażliwości. Z jakich powodów? Pokazał, jak ważny jest niewymuszony szacunek w odniesieniu do drugiej osoby. Zaimponowała mi przyjęta przez niego postawa aktywisty. Żartem koił bóle pacjentów, pomagając przetrwać najtrudniejsze etapy chorób. Sądził, że praca lekarza nie ma prawa wynikać z obojętności i nonszalancji. Buntował się w imię Sprawy. W przeszłości toczył walkę z demonami. Ta prywatna wygrana wykrystalizowała jego dążenia, czyniąc marzenia realnymi do spełnienia. 

środa, 6 sierpnia 2014

3. Zadrżyj wspomnieniem dawnych lat


Michael: [speaking to Carlo] Only don't tell me you're innocent. Because its insults my intelligence and makes me very angry.


Niesamowita jest potęga kina, dzięki której wykreowane światy pochłaniają bez reszty, a źli bohaterowie wabią i oszałamiają. W filmie Francisa Forda Coppoli nie ma miejsca na krępację i konwenanse, zaś przymiotnik "niegrzeczny" był jedynym, który cisnął mi się na usta po zakończonym seansie. Oswojona z doznaniami, zanotowałam podstawową myśl. Klasyka gatunku przetrwa próbę czasu. Wyjątkowość w przeżywaniu obrazu nasila się przy jego pierwszej projekcji. Przyjemność z poznawania początków dziejów rodziny Corleone mam już za sobą. 

Poczucie braku stabilizacji i bezpieczeństwa burzy codzienność Don Vita, który, jak dotąd, słynął z nienagannej opinii panującej wśród sycylijskiej społeczności. Podjęta przez niego decyzja nie tylko odmienia losy krewnych mafijnego przywódcy, lecz też mobilizuje ich do rozpoczęcia wspólnej walki. Czy doświadczony, mocny w sile oraz efektywny w działaniu klan zdoła schwytać równie niebezpiecznych zamachowców? W kontrze do działalności przestępczej, Michael, jeden z synów, na co dzień odseparowany od ryzykownych kręgów, nie identyfikuje się z ideologią pozostałych braci i ojca. Swój sprzeciw uzasadnia w dialogu prowadzonym z ukochaną, Kay Adams. Początkowo wierzy w to, że świadome wyobcowanie może przynieść mu wyłącznie zysk. Wkrótce jednak przekona się, że życie bywa przewrotne, a chcieć nie zawsze oznacza móc. 

Za ukształtowanie oraz udoskonalenie charakterów postaci odpowiedzialni są przede wszystkim aktorzy. Bezpretensjonalność i lekkość gry Marlona Brando zasługuje na gromki aplauz. W momencie, w którym składa ofertę nie do odrzucenia, trudno nie uwierzyć mu na słowo. Operując gestem i przenikliwym spojrzeniem, budzi podziw. Sztuką finezji uwodzi również sam Pacino, którego obecność w amerykańskich produkcjach jest niezaprzeczalną gwarancją sukcesu. Trafnie dobrana obsada to powód do triumfu. 


Szczypty pikanterii dodaje muzyka Nino Roty. Wspaniale skomponowana ścieżka dźwiękowa idealnie koresponduje z napiętą, chwilami dosadną atmosferą dzieła. Pokuszę się o stwierdzenie, iż słynne "Love Theme" stało się jednym z najbardziej reprezentatywnych utworów w historii światowej kinematografii. Uderza we wzniosłe tony, uruchamiając emocje. 

Protagonistów raczej się lubi. Protagonistom zwykle się kibicuje. W tym przypadku nie ma mowy o odstępstwie od powyższego założenia. Widz nie angażuje się w moralizatorstwo, nie ocenia postaw, tymczasem chłonie wrażenia obfite w brutalność. "Ojciec Chrzestny" pozbawiony jest skrupułów, z tej racji fascynuje nawet najbardziej wysublimowane gusta, dociera do bardzo szerokiego grona odbiorców, a co najważniejsze, nie pozwala o sobie zapomnieć. 

niedziela, 6 lipca 2014

2. Sztuka dialogu u Linklatera

Let me sing you a waltz...

Richard Linklater jest czarodziejem. Nie tylko ujmuje magicznym światem, w którym rządzi szczęśliwy los, ale też zapoznaje widzów ze swoimi bohaterami. Aż chce się z nimi przebywać, a z każdą upływającą minutą filmu zyskują oni większą sympatię oraz uznanie. Poszukują ideałów, wierzeń, miejsc i celów. Rozmawiają ze sobą w sposób tak niewymuszony, naturalny i lekki, że wydawać by się mogło, iż znają się przez całe życie. O sile produkcji świadczy przede wszystkim wysoki poziom prowadzonych konwersacji, które dzięki aktorskiej precyzji Delpy i Hawke'a są nie do zakwestionowania. 

Stacja pierwsza - Wiedeń

 

I część trylogii rozpoczyna wędrówkę zagubionych dusz, ambitnej Francuzki i nieco nieporadnego Amerykanina. Spotykają się w pociągu i od słowa do słowa postanawiają wyruszyć na wspólne zwiedzanie miasta. Ta impulsywnie podjęta decyzja stanowi preludium ich dalszych przeżyć. Mocno zaakcentowany intymny nastrój towarzyszy młodym niemalże od pierwszych chwil znajomości. Rozumieją się, poruszają nawet najmniej przyjazne czy wygodne tematy, nie mają problemów z wyjawianiem najszczerszych myśli i poglądów. Gdy trzeba, zachowują powagę, szukając wytchnienia w pięknie przyrody i architektury Wiednia, lecz głównie cieszą się dobrą zabawą. Ckliwość lub przesadna romantyczność nie razi. Elementy te tworzą integralną część dzieła genialnego, szalenie wnikliwego. Otwarte zakończenie powoduje stan gotowości przed poznaniem kolejnych wydarzeń. 

Stacja druga - Paryż


Czy aby na pewno przypadek decyduje o ponownym zobaczeniu osoby, za którą się tęskni? Odpowiedź jest oczywista. Gdyby nie taktyka Celine prowokująca wyjście na kawę, zapewne po parze kochanków pozostałoby już tylko mgliste wspomnienie. Kobieta niespodziewanie zjawia się w księgarni, gdzie też odbywa się promocja najnowszej książki Jesse'ego. Zdumiewający jest fakt, że po tylu latach rozłąki wciąż potrzebują siebie nawzajem, a także czują, że mają do nadrobienia wiele straconych pogawędek. Okoliczności przyrody sprzyjają. Aura Paryża, klimatyczne alejki i małe kafejki nie pozostawiają w poczuciu obojętności. Postacie dorosły, tak samo zmieniły się ich perspektywy. Kwestie, które niegdyś zaprzątały im umysły, teraz się przedawniły, przestały mieć znaczenie. Doświadczenia uodparniają, a zatem generują lepszą przyszłość. I to jest cenne.

Stacja trzecia - Grecja


Trzecia, a zarazem ostatnia odsłona trylogii miłosnej, nie spełniła moich oczekiwań. Sielskości i błogostanu już nie ma. Bohaterowie trwają w stałym związku, czuwają nad dobrem i pomyślnością dzieci, jak również walczą z narastającą rutyną. Uściślając, zmiana wydźwięku filmu nie działa na jego niekorzyść. Taka jest kolej rzeczy. Garść zastrzeżeń kieruję wyłącznie w stronę Celine, niegdyś rozkosznej eksploratorki przygód, która zmienia się nie do poznania. Nie mogę zaakceptować jej posępności i desperacji. Nie po tym, co udowodniła w częściach poprzednich. Czy Jesse ma szansę wzbudzić w ukochanej utracony entuzjazm? Czy uda im się zatrzymać i spojrzeć z dystansu na to, co do tej pory osiągnęli? Urlop w Grecji to dodatkowy profit. W końcu w kraju pełnym słońca i oliwek wszystko jest możliwe. 

Ukazana żarliwość relacji damsko-męskiej przypomina charakterystyczny styl Woody'ego Allena. Każdy, kto choć trochę lubi i ceni twórczość specyficznego reżysera-jazzmana, powinien być w pełni usatysfakcjonowany. Linklater nie kopiuje cech, które są esencjonalne dla artysty, a jedynie interesuje się podobnymi zagadnieniami oraz materiami. Wartością nadrzędną jest słowo. Ma ono sens wyłącznie wtedy, kiedy posiada się pewność, że nie zostanie wypuszczone w eter. Bezustannie podążamy za postaciami, próbujemy pojąć ich wole i decyzje, jesteśmy z nimi, angażujemy się. Taki rodzaj kina absolutnie do mnie apeluje, a na "Boyhood", najnowszą produkcję czarodzieja, czekam ze zniecierpliwieniem. 

wtorek, 10 czerwca 2014

1. Klasyczna Filmowa Jazda Obowiązkowa

Wizjonerzy. Myśliciele. Kreatorzy. Ponownie na wielkim ekranie? Jak najbardziej! Zwłaszcza, że nadarzyła się ku temu idealna sposobność. 90 lat działalności Warner Bros. Podczas Klasycznej Filmowej Jazdy dane było mi zobaczyć 3 wybrane dzieła w kinie "Świt" w Czechowicach-Dziedzicach.

Magia ubrana w kolory i dźwięki
2001: Odyseja kosmiczna




Trudno mówić czy pisać o specyfice kina Stanleya Kubricka, nie zdradzając przy tym szczegółów i smaczków składających się na całość jego ambitnych produkcji. Oszczędność słów w przypadku opiniowania o "Odysei kosmicznej" jest dobrym pomysłem. Ci, którzy nie znają twórczości reżysera, niech mają niewątpliwą przyjemność z odkrywania go samodzielnie. Co mogę dodać? Po raz drugi uwierzyłam w siłę science-fiction (moim pierwszym zachwytem był Sharman z "Rocky Horror Picture Show"). Zawiłość relacji międzyludzkich nie ma znaczenia, podobnie jak analizowanie motywacji bohaterów bądź skupienie nad ciągiem zdarzeń. Nie na tym rzecz polega. Od strony wizualnej obraz ten zyskuje na ogromnej wartości. Efekty specjalne są wiodącym walorem filmu. Intensywne kolory mają znaczenie. Powtarzająca się muzyka Richarda Straussa powoduje niegasnące zaciekawienie, czujność, a zarazem niepewność. Człowiek w obliczu wszechświata jest naprawdę mały, niewiele może, lecz rozwija się w nim niezaspokojona wnikliwość, potrzeba poznania kosmosu. Wszystkie te fakty bardzo szybko docierają do odbiorcy. Zmierzenie się z tak osobliwym artyzmem, a już tym bardziej prawienie o nim, nie jest łatwe. 

Miłość niejedno ma imię
Co się wydarzyło w Madison County



Świat pozorów, w którym dusi się Francesca, jest przewidywalny oraz nużący. Jej marzenia są mocno uśpione, a myśli skoncentrowane na dzieciach i mężu. Wciąż brakuje czasu na własne potrzeby i przyjemności. W jaki więc sposób można pobudzić skrępowaną kobiecość? Poczucie wyzwolenia w świadomości gospodyni zdaje się w ogóle nie istnieć. Gdy wyjeżdżają najbliżsi, zjawia się zagubiony mężczyzna mający za zadanie sfotografować pobliskie mosty w ramach pracy nad materiałem do magazynu "National Geographic". Niewinne spotkanie staje się początkiem ich wspólnej, spontanicznej przygody. Czy to zwykły zbieg okoliczności? A może zasługa losu? Iskierka nadziei na lepsze jutro? Brzmi naiwnie, ale taki urok melodramatu. Fenomenalnego w swym gatunku, warto dodać. Fabuła porusza, konsekwentnie poprowadzona historia od początku do samego końca ciekawi, pozostawia widza w niepewności, zawieszeniu. Duet aktorski Streep i Eastwooda, a także wyczuwalna na ekranie intymność tych dwojga, nie wymaga uzupełniającego komentarza. Sielski klimat, pięknie urządzone wnętrza czy też urokliwa przyroda potęguje estetyczne doznania. Polecam, dajcie się zaczarować, odpłyńcie na chwilę wraz z parą kochanków, przeżywajcie z nimi wszystkie wątpliwości, wszelakie dylematy. Nie oceniajcie morali. 

Kobiety w świecie mężczyzn
Tramwaj zwany pożądaniem


Intrygujący tytuł, piękno Nowego Orleanu uchwycone w czerni i bieli, galeria arcyciekawych postaci, znane nazwiska. Prawdopodobnie o filmie tym wręcz nie wypada mówić źle. Odniósł sukces i po dziś dzień zachwyca nawet najbardziej wytrawnych krytyków. Ja zaliczam się do grona osób, które wyniosły z seansu bardzo ciepłe, pozytywne wrażenia. Wciąż powracam do niego pamięcią i odświeżam sceny z udziałem Vivien Leigh. Wcieliła się ona w dynamiczną, prowokującą bohaterkę o imieniu Blanche. Z niewiadomych przyczyn przyjeżdża do siostry i informuje ją o swojej kiepskiej, wymęczonej kondycji psychicznej. Uroda aktorki fantastycznie współgra z cechami osobowości podupadłej na zdrowiu kobiety. Mimozie zapatrzonej w siebie trudno zaufać, a jej tajemniczość zdaje się podsycać złość i agresję Stanleya Kowalskiego, szwagra-chama. Są uniesienia, są wybuchy gniewu. Kazan wpisuje się w konwencje i normy starego kina. Dla niektórych przesadna teatralność może być wadą. Dla mnie - absolutnie nie. W ślad za Leigh podąża szybkim, zdecydowanym krokiem Marlon Brando, a Kim Hunter nie pozostaje w tyle. To trójkąt doskonały. Świat zdominowany przez mężczyzn, do których należy ostatnie zdanie, przeraża, a bezradność niesamodzielnych pań jest kluczowym tematem refleksji nad istotą rzeczy.