czwartek, 27 listopada 2014

11. Sensacją karmiony

Koncepcja wprowadzenia niebezpiecznego oraz tajemniczego bohatera do scenariusza zazwyczaj jest słuszna, korzystna. We współczesnym świecie popkultury odnotowuje się tendencje do wyodrębniania tych czarnych charakterów wzbudzających dreszcze i ogromne podniecenie zarazem (a mowa o mordercach, psychopatach, socjopatach, emocjonalnie niestabilnych). Dan Gillroy, reżyser, znając potrzeby masowego odbiorcy, kreśli intrygę, kładąc największy nacisk na unaocznienie trudów jednostki, która w pamięci, słowo daje, pozostanie na długi czas. Proponuję zapiąć pasy, bowiem tytułowy wolny strzelec zabiera na szybką, ryzykowną przejażdżkę po ciemnych, mrocznych ulicach Los Angeles, zatrzymując się po drodze i wskazując palcem na to, co przerażające, straszne, niekiedy niemoralne. 


Lou Bloom zabiega o marzenia. Egzystuje w cieniu ludzi sukcesu, wiążąc nadzieję na lepszą przyszłość. Szuka stałej pracy, lecz drobne przewinienia, których się dopuszcza, są powodem nieustających odmów ze strony zwierzchników. Wykluczony odludek zaczyna dojrzewać do podjęcia samodzielnego kroku. Ruchem tym jest rozpoczęcie działalności freelancerskiej. Dokonuje zakupu prowizorycznej kamery, by wkrótce stała się ona narzędziem dokumentacji losowych wypadków oraz nagłych tragedii. Nie cofnie się przed niczym, chcąc w porę dotrzeć na miejsce zdarzenia i sfilmować godny sprzedania materiał. Należałoby zadać sobie pytanie, czy kronikarz świadczy profesjonalne usługi wziętej stacji telewizyjnej, otrzymując tym samym sprawiedliwe wynagrodzenie, czy tylko wzbogaca się kosztem codziennych katastrof i nieszczęść? A co szczególnie ciekawi, czy to dostarcza przyjemności, ujawniając jego szaleńcze pobudki?

Jake Gyllenhaal to najjaśniejszy element filmu, zasadniczo nie partneruje mu żadna inna postać. Tworzy wokół siebie przestrzeń, napędzając akcję, która, w zestawieniu z nieco teatralnym charakterem dzieła, daje uderzający efekt. A nieprzypadkowo o tym wspominam. Wiele gestów, ruchów, ponurych spojrzeń, a także pewnego rodzaju alienacja złodziejaszka, nadaje produkcji formę monodramu, spektaklu jednego aktora. Gyllenhaal spełnia wszystkie potrzebne wymogi. Portretuje człowieka w procesie przemiany. Człowieka szukającego metod, by wznieść się na wyżyny, zasmakować sukcesu, być widocznym i namacalnym. Dopiero zyski zmieniają świat mężczyzny, ale czy na lepsze? Apetyt rośnie w miarę jedzenia. A przecież im więcej się dostaje, tym trudniej powiedzieć stop. 

Ujęcie miasta po zmierzchu okazało się zabiegiem całkowicie akuratnym. Ciemność demaskuje oblicze Blooma, wiedzie go przez czyny i niewłaściwe decyzje, uderza zatrważającym klimatem. To pod osłoną nocy pojawia się strach i obawa przed tym, co może się dziać. 


W rzeczy samej, "Wolnego strzelca" ogląda się z zapartym tchem, a to tylko i wyłącznie za sprawą naszego śmiałka. Tak niejednoznaczny i nieprzewidywalny, z obłędem wymalowanym na twarzy, kusi do złego. Jeżeli moje oczekiwania ograniczałyby się do dobrze skrojonego protagonisty, nie poddawałabym w wątpliwość to, że mam do czynienia z dziełem kompletnym. Tak jednak nie powiem. Kasandryczny obrazek pełen eskapad to jedno, rozmyta obecność wątków pobocznych - drugie. 

wtorek, 11 listopada 2014

10. Czechowickie Prezentacje Filmowe

Miejscem, w którym czuję się jak w domu, jest kameralne, lecz przy tym niesłychanie przytulne kino studyjne "Świt" w Czechowicach-Dziedzicach. Dumnie obserwuję postęp działalności tej placówki wraz z każdym jej ruchem. Staram się także na bieżąco śledzić wszelkie uskuteczniane przeglądy filmowe, ażeby móc na nich, w istocie, zagościć. Programy festiwalowe są zawsze ambitne i rozmaite, a przygotowywane konkursy stanowią sympatyczny, miły dodatek. Wrzesień upłynął mi pod znakiem Czechowickich Prezentacji Filmowych, najstarszej cyklicznej imprezy kulturalnej organizowanej od 1992 roku. 

C'est la vie
Boyhood



Tegoroczna edycja ruszyła z impetem, rozpoczęła się gorącą premierą "Boyhooda", rezultatu wieloletnich starań zarejestrowania powszedniości przeciętnej mieszczańskiej rodziny, w której wysunięty na pierwszy plan zostaje chłopiec o imieniu Mason. To właśnie z nim widz dorasta, doświadcza tych lepszych oraz gorszych chwil, a co najistotniejsze, trzyma za niego mocno kciuki w każdej podejmowanej decyzji. Poznajemy również jego zagubioną Mamę wmanewrowaną w nieudane związki; swawolnego Ojca, niespełnionego muzyka oraz Samanthę, starszą siostrę. Jest to prosta historia, ale przyznać trzeba, Linklater ma dobre oko. Dba o detale, szczegóły, a dom staje się osią głównych wydarzeń. Film głosi pochwałę i celebrację życia. Reżyser zachęca do cieszenia się drobnostkami, namawia do odważnego stawiania czoła problemom, lecz nie sili się na pozory. Prawdziwość, próby utożsamienia się z postaciami, możliwość odnalezienia się w podobnych sytuacjach, to jest właśnie u Czarodzieja zniewalające. 

Charaktery dziwactwem podszyte 
Frank



Rzecz dzieje się w Wielkiej Brytanii. Młody mężczyzna u progu dorosłości przechodzi kryzys. Ma pracę niepokrywającą się z zainteresowaniami. Najbardziej w świecie kocha muzykę, harmonię, dźwięki, sam też komponuje, lecz nie odnosi na tym polu nawet minimalnych sukcesów. Gdy spotyka tytułowego bohatera na co dzień noszącego wielką kartonowa głowę zakrywającą twarz, a ponadto resztę ekstrawaganckiej ekipy rockowego zespołu, następuje punkt zwrotny w jego nużącej egzystencji. Szukając najbardziej znamiennego słowa opisującego "Franka", bez wahania wybrałabym "oryginalność". Dlaczego? Z powodu kuriozalnej, cudacznej oprawy, idealnie zbalansowanej, zachowującej równowagę pomiędzy artystycznym wariactwem a melancholią. Pełna groteski opowieść magnetyzuje, zaś Lenny Abrahamson świadomie operuje kiczem, wprawiając częstokroć w trudny do wytłumaczenia stan transu. 

Żądze uśpione 
Mój kuzyn Zoran


Paolo walczy z nałogiem alkoholowym, wszystkie jego dni są szare, monotonne, przepełnione pustką i samotnością. Nostalgiczny bieg czasu przerywa pojawienie się krewnego, którym zmuszony będzie się zaopiekować, zająć. O tym stara się mówić "Mój kuzyn Zoran". Podczas seansu zerkałam miliard razy na tarczę zegarka, próbując w ciemności odczytać godzinę, licząc zarazem w duchu na szybki i w miarę bezbolesny koniec. Kiedy wreszcie moje oczy spostrzegły napisy końcowe, westchnęłam z ulgą. Autor włoskiej produkcji, Matteo Oleotto, szalenie ambicjonalnie potraktował swój projekt. Próbował skonstruować inteligentną komedię, odnoszę wrażenie. Taką, która rozbawi i pozostawi z przystępnym, ale wynikającym z treści morałem. Na poziomie fabularnym brakuje zachwytu, realizacja pozostawia wiele do życzenia, a o aktorstwie nawet nie warto wspominać. Nie polecam go nikomu, chyba że do obiadu. 

Wniosek taki: festiwale służą kinomanom. Mniejsze, większe - bez znaczenia. Wynieść można z nich sporo, zapoznać się z niejednolitym, czasem nietradycyjnym repertuarem także.