Koncepcja wprowadzenia niebezpiecznego oraz tajemniczego bohatera do scenariusza zazwyczaj jest słuszna, korzystna. We współczesnym świecie popkultury odnotowuje się tendencje do wyodrębniania tych czarnych charakterów wzbudzających dreszcze i ogromne podniecenie zarazem (a mowa o mordercach, psychopatach, socjopatach, emocjonalnie niestabilnych). Dan Gillroy, reżyser, znając potrzeby masowego odbiorcy, kreśli intrygę, kładąc największy nacisk na unaocznienie trudów jednostki, która w pamięci, słowo daje, pozostanie na długi czas. Proponuję zapiąć pasy, bowiem tytułowy wolny strzelec zabiera na szybką, ryzykowną przejażdżkę po ciemnych, mrocznych ulicach Los Angeles, zatrzymując się po drodze i wskazując palcem na to, co przerażające, straszne, niekiedy niemoralne.
Lou Bloom zabiega o marzenia. Egzystuje w cieniu ludzi sukcesu, wiążąc nadzieję na lepszą przyszłość. Szuka stałej pracy, lecz drobne przewinienia, których się dopuszcza, są powodem nieustających odmów ze strony zwierzchników. Wykluczony odludek zaczyna dojrzewać do podjęcia samodzielnego kroku. Ruchem tym jest rozpoczęcie działalności freelancerskiej. Dokonuje zakupu prowizorycznej kamery, by wkrótce stała się ona narzędziem dokumentacji losowych wypadków oraz nagłych tragedii. Nie cofnie się przed niczym, chcąc w porę dotrzeć na miejsce zdarzenia i sfilmować godny sprzedania materiał. Należałoby zadać sobie pytanie, czy kronikarz świadczy profesjonalne usługi wziętej stacji telewizyjnej, otrzymując tym samym sprawiedliwe wynagrodzenie, czy tylko wzbogaca się kosztem codziennych katastrof i nieszczęść? A co szczególnie ciekawi, czy to dostarcza przyjemności, ujawniając jego szaleńcze pobudki?
Jake Gyllenhaal to najjaśniejszy element filmu, zasadniczo nie partneruje mu żadna inna postać. Tworzy wokół siebie przestrzeń, napędzając akcję, która, w zestawieniu z nieco teatralnym charakterem dzieła, daje uderzający efekt. A nieprzypadkowo o tym wspominam. Wiele gestów, ruchów, ponurych spojrzeń, a także pewnego rodzaju alienacja złodziejaszka, nadaje produkcji formę monodramu, spektaklu jednego aktora. Gyllenhaal spełnia wszystkie potrzebne wymogi. Portretuje człowieka w procesie przemiany. Człowieka szukającego metod, by wznieść się na wyżyny, zasmakować sukcesu, być widocznym i namacalnym. Dopiero zyski zmieniają świat mężczyzny, ale czy na lepsze? Apetyt rośnie w miarę jedzenia. A przecież im więcej się dostaje, tym trudniej powiedzieć stop.
Ujęcie miasta po zmierzchu okazało się zabiegiem całkowicie akuratnym. Ciemność demaskuje oblicze Blooma, wiedzie go przez czyny i niewłaściwe decyzje, uderza zatrważającym klimatem. To pod osłoną nocy pojawia się strach i obawa przed tym, co może się dziać.
W rzeczy samej, "Wolnego strzelca" ogląda się z zapartym tchem, a to tylko i wyłącznie za sprawą naszego śmiałka. Tak niejednoznaczny i nieprzewidywalny, z obłędem wymalowanym na twarzy, kusi do złego. Jeżeli moje oczekiwania ograniczałyby się do dobrze skrojonego protagonisty, nie poddawałabym w wątpliwość to, że mam do czynienia z dziełem kompletnym. Tak jednak nie powiem. Kasandryczny obrazek pełen eskapad to jedno, rozmyta obecność wątków pobocznych - drugie.