Walter Keane patrzy na sztukę przez pryzmat honorariów, blichtru i sławy. Nie zajmuje go jej doskonałość, wielkość. Nie ma czasu na normatywne dla artysty poczucie zatracenia, na poszukiwanie pytań, znajdowanie odpowiedzi. Nie szerzy też chęci zgłębiania czy definiowania świata. Natchnienie, a owszem, niech służy, ale wyłącznie jako figura niezbędna każdemu autorowi. Ile jest radości w twórczości udawanej? A jak ewidentna okazuje się różnica w spojrzeniu na artyzm - cudzy i własny?
Swoją żonę, Margaret, poznaje zupełnym przypadkiem, gdy ta próbuje otrząsnąć się z pierwszego nieudanego małżeństwa, wydeptując zarazem dla siebie i córki nową drogę, całkowicie samodzielną, niezależną. Malarka posiada pewną niespotykaną umiejętność, a mianowicie portretuje małe, odosobnione dzieci w najróżniejszych okolicznościach. Szczególny nacisk kładzie na staranność i troskę o detale, którymi są wielkie, na ogół smutne, tajemnicze oraz nieodgadnione oczy, szkicowane z zamiłowaniem. Nie zostają one jednak właściwie docenione, a uliczne targowisko, zdaje się, nie sprzyja tak oderwanym od rzeczywistości i atypowym pracom. Do osiągnięcia rozgłosu potrzeba nieprzyzwoitości, ciętego języka, specyficznej żywotności i gorączkowej ambicji. Zbiór wszystkich tych cech przypasować można do bohatera (w roli Christoph Waltz), którego nieokiełznanie sprowokuje przykry w skutkach ciąg zdarzeń, zaś obietnicom przez niego złożonym zabraknie pokrycia.
To kłamstwo kieruje Keane'ów na ścieżki kręte i wyboiste, doprowadzając ich ku podnóżom sukcesu, ale nie dzieląc go na dwóch. To mąż, niepoprawny gawędziarz, sam podpisuje się pod wszystkimi obrazami, zgarniając uznanie tylko dla siebie, partnerkę natomiast traktując jak konieczną siłę roboczą. Studiuje jej dorobek, perfekcyjnie przygotowuje się do udzielanych wywiadów, organizowanych wernisaży oraz spotkań z mediami. Konstrukcja skrzywionego charakteru tej postaci, jej psychologizm, jest na tyle ciekawy, niejasny, nieprzenikniony, że o całej reszcie przypominałam sobie dopiero wtedy, kiedy pojawiała się na ekranie.
Opowieść dobrze się śledzi z powodu barwnych, nasyconych zdjęć, jakby dotkniętych pędzlem. Dalszy plan przedstawiony został w konwencji Tima, uderzył efektownością. Pozostałość (przekaz, treść) sprawiła zawód.
Mówiło się już wiele na temat tego filmu. Że mało Burtona w Burtonie, że mało zawikłany, mało szalony. Zgadza się. I choć nie ma nic złego w wymknięciu się normom, w eksperymentowaniu z inną stylistyką, wolałabym, ażeby poświęcił się na realizację tego, co mu w duszy gra. Po to ta rozpiętość form, by z nich korzystać, wybierać w czymś nowym. Tyle, że "Wielkie oczy" są mętne (mimo kolorystyki i kompozycji bogatej), średnio udane, a na końcu zbanalizowane.