czwartek, 18 września 2014

6. #PublicznaSpowiedźBlogerówFilmowych

Być może jeszcze tego nie wiecie, ale razem z grupą blogerów zdecydowaliśmy się na stworzenie własnego, bardzo osobistego i subiektywnego rankingu filmów świetnych, kultowych (a przynajmniej nazywanych w ten sposób w zbiorczej opinii), które jednak w naszych odczuciach okazały się mdłe, nieciekawe, bez wyrazu, zwyczajnie nijakie, a już tym bardziej niezasługujące na powszechnie przyjęte miano legendarnego kina. W moim zestawieniu znajdą się również nowsze projekty, przy czym starszych tytułów też nie zabraknie. Myślę, że pomysł ten jest pewnego rodzaju ewenementem, ponieważ ciężko polemizuje się z klasyką, kłopotliwie kalkuluje się klęski. Do dzieła!

1. "Absolwent", reż. Mike Nichols


Coby była jasność, przepadam za Dustinem Hoffmanem, a film ma swoje momenty. Nichols mówi o kwestiach bieżących, aktualnych, bo przecież niejeden młody człowiek w pewnym etapie życia uświadamia sobie, iż nie wszystko, co się z nim dzieje, potrafi nazwać, zdefiniować, bezproblemowo określić. Mało tego, dowiaduje się, że codzienność i dorosłość to nie fantasmagoria, zaś rozeznanie we własnych emocjach przychodzi z czasem. Utwory duetu Simon&Garfunkel często nucę pod prysznicem, dopasowując piosenkę do danej sceny lub sytuacji. Niestety, na ekranie panuje chaos i akurat nie ma w nim metody. "Absolwent" jest nierówny i pozytywne wrażenia szybko zostają wyparte przez te złe. Tematyka z pomysłem mogła kiedyś szokować, ale dziś staje się wtórna.

2. "Charlie i fabryka czekolady", reż. Tim Burton


Często nie rozumiem szalonych wizji Burtona. Wciąć zdumiewa nowymi przedsięwzięciami, nie przestaje być także aktywnym twórcą. "Sok z żuka" wielbię, przy "Dużej rybie" się roztkliwiam, "Ed Wooda" wspominam z sentymentem. Wprawdzie nie umiem docenić marnie napisanej historii o ubogim chłopcu trafiającym do słodkiej wytwórni Willy'ego Wonki, niemniej zazdroszczę mu nietuzinkowego spojrzenia na sprawy doczesne. Tak się składa, że ilość bezzasadnej magii i absurdalnych zjawisk przytłacza, dusi, ale mimo to skrycie puszczam do niego oko: za inwencję, za wkład, za charyzmę, za wytrwałość.

3. "Das Boot", reż. Wolfgang Peterson


Człowiek w zamknięciu, wegetujący w obliczu działania potężnego żywiołu, to problematyka, która frapuje mnie od dawien dawna. W dodatku gustuję w kinematografii wojennej. Dobrze lub poprawnie zrealizowana, potrafi wywrzeć kolosalny wpływ. Dlaczego? Bo prawdziwie, bo dobitnie. Powodów jest wiele, aczkolwiek ja nie znajduję żadnego godnego przytoczenia, jeżeli dyskusja zaczyna dotyczyć "Okrętu". Zgadza się, warunki do spełnienia miał niecodzienne. Na tamten okres - nie przekonałam się. Po seansie zostało tylko wypalenie, znużenie. 

4. "Drive", reż. Nicolas Winding Refn 


Muszę baczyć na słowa, by uniknąć gniewu Emilki, ponieważ "Drive" jest lichy. I choć porządny, intrygujący wstęp rokował (Kavinsky, kłaniam się nisko), tak ogromny zawód oraz spadek formy nastąpił chwilę później. Wynika to prawdopodobnie z próby naśladowania oryginalności, szukania innowacyjności. Z przykrością stwierdzam, że eksperyment się nie powiódł, oj nie. Pogoń z bronią, pisk opon, nonsensowne pościgi. Prędkości i adrenalinie brak wyczucia. Nieustępliwość w stosowaniu tanich efektów przyczyniła się do spłycenia warstwy fabularnej, zbagatelizowania bohaterów, a przecież zasłużyli oni na nieco więcej uwagi. 

5. "Wilk z Wall Street", reż. Martin Scorsese 


Nie należy się tym chwalić, ale powinnam przyznać, że nie znam dorobku Martina Scorsese. Przeprawa przez jego filmografię nie będzie uciechą. Zanim znów dam mu szansę, minie sporo czasu. Cóż się mogło takiego wydarzyć, pomyślicie. Niewiele, rzucę niechętnie. Trzygodzinna obserwacja prymitywnych zabaw pracowników korporacji skrajnie mnie wyczerpała. Co powiem w sprawie Belforta? Wypadałoby nim potrząsnąć. Bezrozumny, bezmózgi, irytujący charakter. Warto ukazywać realia bez idealizowania, to się artystom, naturalnie, udało. Sfilmowanie paru lat śmiesznej egzystencji byłego maklera giełdowego, choćby ujęte z największym rozmachem w towarzystwie najlepszych intencji, w mojej skromnej ocenie nie miało większego celu. 

6. "Wstyd", reż. Steve McQueen


Koncept byłby godny uwagi, naprawdę. Przekraczanie barier, przełamywanie tabu przy użyciu kamery jest arcyważne. Tymczasem sama idea nie wystarczy, bo nie formułuje całości. Ja nie podzielam entuzjazmu dla osoby Michaela Fassbendera (wyjątek - we "Franku" przywdziewa maskę i da się go znieść, ale o tym kiedy indziej). Jak do tej pory, jeszcze nie oczarował, a wyłącznie rozdrażnił. "Wstyd" nie boi się epatować seksem, boleścią i spleenem, ale robi to niesamodzielnie, nie proponuje niczego od siebie. Tutaj niedomówienia są skutkiem niedopracowania. 

czwartek, 4 września 2014

5. Pierwszy w szeregu, Jimmy Gralton

Proste, skromne przekazy. Brak konieczności doszukiwania się dodatkowych środków, które tłumaczyłyby różnorodne niedociągnięcia i błędy. Ken Loach w swojej najnowszej produkcji "Klub Jimmy'ego" nie usprawiedliwia, nie objaśnia, nie broni, pozwalając widzowi na dowolność bądź mnogość interpretacji. Wyraźnie dystansuje się od filmu, zaś historię opartą na kanwie prawdziwych zdarzeń przedstawia jasno oraz rzeczowo. Pomyślmy jednak, czy poprawna opowieść pozbawiona dozy szaleństwa może olśnić do cna (nawet, gdy ma się do czynienia ze żwawym protagonistą...)?


A jest nim Jimmy Gralton, Irlandczyk, mężczyzna posiadający niezmącone poczucie przynależności oraz prezentujący gruntowny system wierzeń, przeświadczeń. Niegdyś deportowany do Nowego Jorku, wraca w rodzinne strony po dziesięciu latach przebywania na obczyźnie. Zostaje niemalże natychmiastowo wtajemniczony w plany mieszkańców obejmujące odbudowę starego, zapomnianego klubu. Azyl ten pełnił funkcję miejsca spotkań, w którym krzewienie świadomości i niezależności było celem najwyższym. Oddychało się tam pełną piersią, poszerzało horyzonty myślowe, ale przede wszystkim nawiązywało trwałe więzi z resztą jego członków. Pomysł wznowienia ryzykownej działalności rozbudza protest instytucji Kościoła Katolickiego. Jak tu zapanować nad niesnaskami, kiedy przeciwnicy tak zaciekle bronią własnych stanowisk? 

Panorama wsi wraz z jej dorodnym bogactwem w postaci pól, łąk i idyllicznie wyglądających chatek, zachwyca, nasuwa skojarzenie widokówek, w które można się ustawicznie wpatrywać. Przy pomocy dźwięków skocznej, rytmicznej muzyki, poznajemy niewielką cząstkę kultury oraz tradycji tego kraju.


Nasz bohater wykazuje się brawurową odwagą i sprytem. Jest gawędziarzem, wysokiej klasy mówcą, zatem doskonale wie, w jaki sposób rozognić nadzieję wśród lokalnej społeczności, a zwłaszcza w nieustraszonej, dzielnej młodzieży. Dlaczego więc, wbrew zaletom, których wyliczanie może nie mieć końca, brakuje mu blasku? Przydzielenie głównej roli Barry'emu Wardowi okazało się niezbyt słuszną decyzją. Niezależnie od jego aparycji, nakreślił wyłącznie połowiczny charakter swojej kreacji. 

Kto wrażliwszy, wzruszy się. Kto ciekawszy, będzie wyczekiwał momentu rozwiązania akcji. Kto spokojniejszy, doceni wolno rosnące napięcie. Udział w przedpremierowym pokazie "Klubu Jimmy'ego" zawdzięczam dystrybucji Best Film oraz Kinu Pod Baranami. Dziękuję raz jeszcze za przyczynienie się do uświetnienia tego pamiętnego dnia, w którym odbył się II Ogólnopolski Zjazd Blogerów Filmowych. Ufam, że wiele wspólnych projekcji jeszcze przed nami, a ta zapoczątkowała ciekawą przygodę, której mam przyjemność być częścią.

W nas jest siła!